heloł

Niet, to nie rozdział, który tak szczerze to wcale nie ma 10%, a 0%, tylko dlatego, że połączyłam wcześniej pierwszy z początkiem drugiego, więc...
Aktualnie przychodzę do was z sondą na blog miesiąca wrzesień Księgi Baśni. Nie wiem jak to zrobiłam, ale aż moje dwa blogi z tego konta się tam pojawiły, więc. (To jest w ogóle legalne?). Zachęcam do głosowania na Kwiaty i papierosy czy Karmel (na stówę nie będę w pierwszej trójce, ale jak ktoś chciał). Dziękówa!


Znalezione obrazy dla zapytania chris tucker tumblr gif

Rozdział pierwszy



Srebrny zegarek z łańcuszkiem, który zawsze spoczywał tylko w dwóch miejscach — w dłoni lub kieszeni od spodni Randolpha Avery'ego — miał swoją własną, smutna historię.
Pięćdziesiąt lat temu, w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym, trafił on w ręce handlarzy z Nowej Anglii. Wcześniej jednak był w posiadaniu francuskiej rodziny zupełnie niezwiązanej z magią. Spoczywał wówczas zawieszony na szyi syna bogatego prawnika, nie służył w celach magicznych i zachłannych. Nikt nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że został on wykonany przez czarodzieja Richarda Cleary'ego, który nie miał pojęcia o zdolnościach małej błyskotki. 
Wszystko zmieniło się w roku sześćdziesiątym siódmym, kiedy w willi rodziców francuskiego chłopca wybuchł pożar. Przerażeni pracownicy uciekali w popłochu, nikt nie zwrócił uwagi na dziecko stojące na środku drewnianej podłogi w salonie jarzącym się od płomieni. Wpatrywał się ślepo w ogień, urzeczony ciepłem i widokiem. Czuł jak zegarek powoli zaczynał wibrować. Spojrzał na niego jasnymi oczyma i zobaczył jak błyszczy nieznanym wcześniej blaskiem, tak magicznym, w barwach perłowego naszyjnika matki. 
Poczuł gorąco na gołych nogach. Zacisnął palce na zegarku i wykrzyknął głuche „pomocy”. Nikogo jednak nie było, nikt nie usłyszał, wszyscy rozglądali się za nim na zewnątrz, myśląc, że bawi się gdzieś na dworze, zupełnie nieświadom tego, co działo się w willi. 
Chłopiec poczuł ból w sercu, a zegarek rozbłysnął oślepiająco. Nastąpił kolejny krzyk, tym razem ostatni. Nastąpił skurcz mięśni, potem koszmarny ból głowy. Chłopiec zobaczył jeszcze perłowy błysk i rozleciał się na kawałeczki, nie pozostawiając po sobie nawet plamki krwi. Pochłonął ją zegarek, po czym upadł na drewniane deski.
Po pożarze nie odnaleziono ciała chłopca, uznano go za zaginionego. Rozpacz rodziców pozostała niezmienna aż do końca ich życia. Jedna z pokojówek za to odnalazła zegarek francuskiego chłopca i nie mogąc się nadziwić, że był cały po ogromnym pożarze, oddała go lokajowi. Ten postanowił go sprzedać, nie zostawiając rodzicom żadnej bliskiej pamiątki po zmarłym synu.
Magia zemściła się za próbę użycia jej przez osobę nieupoważnioną.
Gdy jedenastoletni Randolph Avery pierwszy raz usłyszał tę opowieść z ust pani LaPiere, wzdrygnął się, patrząc z przerażeniem na srebrny zegarek połyskujący w pomarszczonej dłoni staruszki.
— Kupiłaś go? — zapytał.
Pokiwała głową i szybkim ruchem podała zegarek chłopcu.
Prawie go wyrzucił.
— Skąd wiedziałaś?


Masz wiadomość od: RANDY
Randy: Cześć, Perłowa Dziewczyno, czy masz może dzisiaj czas?
Wendy: moze i mam a co ci do tego i dlaczego perlowa dziewczyno
Randy: Wendy, słońce, czy możesz w końcu opanować te cholerne esemesy? Tu też obowiązują zasady: kropki, przecinki, znaki zapytania...
Wendy: bylo trzeba mnie nauczyc gdzie to sie klika nie mozesz miec pretensji powinienes do mnie przyjsc albo zadzwonic
Randy: Wypaliłaś mi mózg, kobieto! Jestem w Kansas, w dziewięćdziesiątym ósmym, załatwiam ważne sprawy. Nie mam teraz czasu.
Wendy: list bylo trzeba wyslac
Randy: Powinienem cię zatłuc, Wendy. 
Wendy: dobrze mow czego chcesz
Randy: Wypierzesz mi brudne ciuchy?
Wendy: co
Randy: Nie wziąłem dzisiaj czerwonej, skórzanej kurtki, wiesz, tej długiej. Czy mogłabyś ją wyprać?
Wendy: to plaszcz.
Randy: (Wendy, właśnie zrobiłaś kropkę! Gratuluję) W takim razie dzięki. I tak mieszkamy razem, więc co ci szkodzi.
Wendy: jak wrocisz nauczysz mnie lepiej sie tym poslugiwac.
Randy: Pralką?


Wendy Michaels nigdy nie należała do najatrakcyjniejszych uczennic Akademii Planta w Nowym Orleanie. Twarz miała całkiem klasyczną, niektórzy mogliby nawet powiedzieć, że ładną, jednak nie wszyscy akceptowali jej wagę. Nie była gruba, ale również nie szczupła. A nastoletni chłopcy uwielbiali chude rówieśnice. Dlatego Wendy pozostawała daleko w tyle, ciągle obrażana przez członków swojej rodziny. Na każdym korku wypominano jej, że jest zbyt tłusta i zbyt marudna, niczym stara baba. Dziewczyna więc została marudną, kluskowatą i starą babą.
Ojciec Wendy, Guy, zmarł gdy miała pięć lat, dlatego wychowywała ją jedynie matka, która i tak nie należała do najmłodszych. Dlatego i ona szybko opuściła córkę, bo kilka dni po ukończeniu przez nią dziewiętnastu lat. Od tego czasu Wendy mieszkała sama w małym mieszkaniu w bloku przy Abraham Street, otoczona wianuszkiem miłych sąsiadów gotowych oddać życie swoich dzieci za najnowsze plotki.
Kiedy Wendy poznała Randolpha Avery'ego, miała niewiele — nie pełne dwadzieścia jeden lat, kolekcje za dużych ubrań, dumę i prawie pustą lodówkę. Pan Avery zjawił się niczym zbawienie w perłowej mgle i z magicznym zegarkiem w dłoni i miał pozostać w jej życiu na dłużej. Nie mogła z początku uwierzyć w to, co się wydarzyło; nie potrafiła pojąć magii, istnienia czarodziejów ani pani LaPiere, ciotko-matki Randolpha. 
Teraz wyjmowała z pralki mokre ubrania i rzucała je na małą kupkę na sedesie. Randolph nauczył ją wielu rzeczy, między innymi posługiwania się telefonem komórkowym. Zabrał ja również z jej smutnego małego świata i przeniósł do swojej rzeczywistości — do roku dwa tysiące dwudziestego, gdzie każdy wiedział czym jest magia, gdzie wszyscy traktowali się z należytym szacunkiem i gdzie, przede wszystkim, Wendy się podobało. Uznała, że telefon, który może nosić wszędzie ze sobą i nie jest dla niej za drogi, to zbawienie. Wendy niewiele trzeba było do szczęścia.
Zamieszkała w domu Randolpha w Los Angeles, godząc się jednocześnie na pomaganie mu w jego wyprawach, które odbywał jako nieoficjalny Podróżnik w czasie. Wiedziała, że zabrał ja ze sobą tylko dlatego, że wcale nie chciało mu się jej zabijać. Poza tym, uznał, że jest całkiem przydatna, bo go zobaczyła. Randolph twierdził, że nie każdy potrafi zobaczyć Podróżnika w akcji, a Wendy mu uwierzyła.
Zatrzasnęła drzwiczki pralki i biorąc pranie, opuściła małą łazienkę. Stawiając uważnie stopy na zimnych kafelkach, weszła do jasnego salonu. Randolph nic w nim nie zmieniał po poprzednich właścicielach, dlatego na ścianach ciągle widniała słoneczno-żółta tapeta ze wzrokiem malutkich kwiatków.
Postawiła pranie na beżowym krześle i otworzyła balkon. Do pomieszczenia dostało się orzeźwiające powietrze, zrobił się przeciąg i okno w pokoju Randolpha się zamknęło. Wendy westchnęła i jak najszybciej poszła do jego sypialni.


Zachodzące słońce przyjemnie prażyło w plecy, a wiatr delikatnie rozwiewał jego rudo-brązowe włosy. Zeskoczył z małej górki na wysuszoną trawę i spojrzał na różany ogród rozciągający się u jego stóp. Wytarł gumę z podeszwy brudnego buta i ruszył do przodu. 
Zmarszczył brwi i przymrużył oczy. Znajoma sylwetka ukazała się na horyzoncie.
— Hej, Piere! Kopę lat! — Przyłożył dłoń do ust.
Po chwili wysoki blondyn podszedł do niego i wymienili uścisk dłoni.
— Ta — przytaknął. — Ostatnio widzieliśmy się w sześćdziesiątym dziewiątym na Woodstocku. Nic się nie zmieniłeś, Amery.
— Avery — poprawił go. — Naucz się w końcu, przydałoby się.
— Nieważne. Słuchaj, Avory, byłem tam i nie wszystko ma się tak jak być powinno. — Nie zwrócił uwagi na Randolpha wywracającego oczami. — Nie wiem też czy nie spotkaliśmy się za wcześnie. Ostatnio ich zasięg się powiększył, tym bardziej, że znaleźli nowego.
— Nowego? Zabawne — prychnął.
— To jakiś dzieciak, na razie niegroźny. Podobno nawet sobie nie radzi z magią, ale pochodzi z jakieś dzianej rodziny z Anglii. Teraz są już pewni, że ktoś obcy ma zegarek. Zanim się obejrzysz, będą wiedzieć, że to ty. Amery, posłuchaj, albo oddasz się po dobroci, albo cię zabiją.
— Chyba wszyscy wiemy, że to nie takie łatwe.
Randolph nie bał się o nic. Kpił z dzieciaka, bo był tylko dzieciakiem. A on był Randolphem Averym, Podróżnikiem z piętnastoletnim stażem. Nikt nie mógł być dla niego zagrożeniem, nawet potężni czarodzieje, ponieważ nigdy nie posiedli mocy czasu. 
Sam Randolph nigdy by jej nie pojął, gdyby nie okrutna matka, panna Elise Aggery, która po dziesięciu latach u boku małego, rudawego Randy'ego, postanowiła porzucić dotychczasowe życie i wyjechać do Europy. Randolph nie wiedział wtedy, dlaczego matka nie wróciła i dlaczego nagle został wysłany do zupełnie obcego budynku z zielonymi ścianami przybrudzonymi świecówkami. Nie mógł pojąć swojej sytuacji; każdego dnia chodził bez uśmiechu na małej twarzy i przyglądał się widokowi za oknem. Czekał każdego dnia na matkę i płakał cicho nocami, przykryty po głowę brązowym kocykiem. Zaciskał małe piąstki na barierkach łóżka i krzyczał na opiekunki. Nie pamiętał jak się nazywały, ale nie zapomniał, że starały się jak tylko mogły, aby umilić mu czas. Czas. Zmarnował tyle czasu w obskurnym domu dziecka, przeżył horror, jednak matka nigdy się nie pojawiła. Nie widział jej twarzy, zawsze naiwnie uśmiechniętej z czarna grzywką opadającą na czoło i prawie niewidocznymi piegami na opalonych policzkach. Jej obrazu miał nie zapomnieć, a nawet pragnął mieć ją w głowie, cierpieć. Czuć się porzuconym.
— Tak, nawet Cleary wie, że nie łatwo na ciebie wpaść, ale, zrozum, Abery, kiedyś na pewno cię znajdą. Próbuję ci tylko uświadomić, że to niebezpieczne. Ucieczka nie jest ucieczką, kiedy goni cię cała zgraja ważniaków. Tylko opóźniasz własną śmierć. Posłuchaj mnie, oddaj im, co masz i po sprawie, może jakoś się zlitują...
— Tak w sumie to mnie to nie obchodzi. — Spojrzał przed siebie, na rozciągający się widok różanego ogrodu. — Mają pięćdziesiąt procent szans, ja mam tyle samo. Walka jest wyrównana. Zamierzam wygrać i cieszyć się z ich porażki. Tak, taki mam plan.
Piere westchnął ciężko. Nagle przypomniał sobie o świetnym argumencie.
— A ta dziewczyna, z którą jesteś? Przecież nie możesz wziąć jej ze sobą. Zrozum, stałeś się za nią odpowiedzialny wraz z dniem, w którym ja poznałeś. 
Randolph poczuł, że jest mu gorąco. Przełknął ślinę. Wendy faktycznie była jego problemem, ale wcale nie nowym, a starym. Znali się już ponad rok, choć wolał twierdzić, że dwadzieścia dziewięć lat. Teraz jednak nie mógł ryzykować. Ukradł coś, co nie powinno nigdy trafić w ręce Cleary'ego i jego żony — dyrekcji Uniwersytetu Magii dla młodych czarodziejów. 
Musiał więc jasno powiedzieć:
— Moja Perłowa Dziewczyna idzie wszędzie tam, gdzie ja.


Randolph wkroczył tanecznym krokiem, bujając się na boki, do salonu, w którym na skórzanym fotelu siedziała Wendy, popijając sok jabłkowy przez słomkę. Zakręcił się wokół niej, a potem przykucnął, opierając ciężar ciała na oparciu od fotela.
Salon urządzony był tak samo jak reszta domu — prosto i klasycznie. Dominowały w nim podstawowe barwy i niedrogie meble. Dom wypadał blado przy furgonetce Randolpha pełnej najnowszych sprzętów i maszyn komunikacyjnych. W niej trzymał wszystkie potrzebne i cenne rzeczy.
— Wendy, jest sprawa — jęknął. — Nie wiem czy ciągle jestem super bezpieczny.
Spojrzała na niego i całkiem poważnie odpowiedziała:
— Nigdy nie byłeś. Miałam chyba osłabienie organizmu, gdy cię poznałam, dlatego tutaj jestem. 
— Tym razem nie chodzi o moich kumpli, a o władze. Mamy małe spięcie. Wiesz, zabrałem im coś, co bardzo chcieliby z powrotem. 
— I musimy uciekać?
— Jak zawsze, słońce.
   Wendy mruknęła coś niezrozumiale pod nosem i westchnęła. Nie podobało jej się to, ale musiała ulec. Życie z Randolphem w końcu właśnie na tym polegało — na całodobowej, okropnej zabawie, będącej ucieczką, którą z kolei zachwalał pan Avery. Gdy za każdym razem mówił „kto nie ucieka, na tego katastrofa czeka”, czuła zażenowanie.
   Randolph z uśmiechem podniósł się i włączył mały odtwarzacz stojący na szafie. Jak nie huknęło i ryknęło:
Egyszer a nap,
Úgy elfáradt,
Elaludt mély,
Zöld tó ölén,
Az embereknek

Wendy otworzyła szeroko oczy i zaśmiała się, słysząc jak Randolph śpiewa.
— Właśnie dlatego jesteś moją Perłową Dziewczyną! Masz perłowe włosy.

ten rozdział jest dziwnie brzydki i krótki, ale taki chyba miał być (zwalmy teraz wszystko na ogólny zamysł). poza tym, wszystko wyjaśni się w następnym. ot tak.

Prolog



Zaduma szybko zniknęła z twarzy Wendy.
Poczuła jak podmuch wiatru rozwiewa jej jasne włosy, sprawiając, że wpadły jej do ust. Szybko je odgarnęła, odsłaniając owalną twarz i z szeroko otwartymi oczyma, przyglądała się widokowi przed sobą.
Czas jakby się zatrzymał, a zza perłowej mgły wyłoniła się męska sylwetka. Wendy nie kontrolując się, rozwarła duże usta i nerwowo zaciskała palce. O Boże, co to jest? Dziewczyna nie wiedziała czy ma uciekać, czy przyglądać się dalej. Sytuacja sparaliżowała jej umysł. 
Wracała tylko ze sklepu na rogu Silver Lane — dzień jak zwykle. Jak zwykle wstała przed dziewiątą, jak zwykle nie zjadła śniadania, tylko wypiła herbatę, jak zwykle umyła się i jak zwykle włożyła na siebie luźną koszulę. Jak zwykle przeszła obok sklepu, gdzie na wystawie stały telewizory, które ustawione były na program z wiadomościami. CNN podawało właśnie informacje na temat wczorajszego zasztyletowania czterech kobiet w Jerozolimie i jak zwykle starała się nie wpaść na kogoś znajomego.
Odruchowo spojrzała na zakupy, aby upewnić się czy nie pozwoliła ich sobie zabrać. Mężczyzna ubrany w czerwoną kurtkę patrzył na nią całkiem podobnie — ze zdziwieniem w szaro-niebieskich oczach. W ręku trzymał mały, srebrny zegarek z łańcuszkiem. Wyglądał na drogiego.
Obydwoje znaleźli się w złym miejscu o złym czasie; wszystko w tej sytuacji było zarazem złe, ale również i dobre, czego jeszcze nie wiedzieli. W szczególności Wendy, która mocniej zacisnęła palce na rączce reklamówki i szybkim krokiem skręciła w stronę sklepu z telewizorami.
Ucieczka nie była jednak dobrym pomysłem, ponieważ, nim się obejrzała, mężczyzna był przy niej i pociągnął delikatnie z arękaw jej czarnego golfa.
— Chrystusie! — zawył tuż przy jej uchu. — Zatrzymaj się, kobieto!
Wendy nie zamierzała jednak tego zrobić, a jego głos tym bardziej zachęcił ją do jak najszybszej ucieczki. Stawiała szybko stopy na brudnym od papierków i gum do żucia chodniku. Cieszyła się, że, pomimo wątpliwej szczupłości, potrafiła biegać całkiem żwawo. W głowie za to, układała już plan — postanowiła, że postara się wyprzedzić mężczyznę na większy dystans, a gdy znajdzie się już w klatce schodowej bloku, w którym mieszkała, będzie musiała z całej siły trzymać klamkę drzwi. Był to jednocześnie plus mieszkania na takim, a nie innym osiedlu i minus, z uwagi na to, że każdy mógł się tam dostać. Jednak będąc w takiej sytuacji, Wendy dziękowała spółdzielni za brak domofonu. Musiałaby się zatrzymać i otworzyć drzwi, co pewnie zajęłoby trochę czasu.
Słyszała jego oddech i pojedyncze krzyki, ktoś może nawet zwrócił na nich uwagę, ale żadne nie potraktowało tego poważnie. Wendy poczuła piekący ból, ale nie poddawała się. Jej brak kondycji był jednak uciążliwy. Ale cóż, nigdy nie przewidziała, że będzie musiała uciekać przed mężczyzną, który pojawił się z mgły.
Byli o wiele za daleko od domu Wendy, co oznaczało, że dziewczyna nie zdąży. Dobiegli dopiero do małego lasku. Był poniedziałek rano, dlatego nikogo nie było, tylko oni. Wendy poczuła jak jego silne ręce zaciskają się na jej nadgarstku. Gwałtownie obrócił ja ku sobie. Pisnęła, gdy reklamówka wysunęła się jej z dłoni.
— O cholera. Szybka jesteś. Normalnie się tego nie spodziewałem — wysapał, łapiąc się pod boki. — W ogóle się tego wszystkiego nie spodziewałem... Nie bój się, przecież nie przyszedłem tu po ciebie. To tylko zbieg okoliczności, że wszystko widziałaś. Ale możemy przecież o wszystkim zapomnieć.
Wendy starała się nie okazywać zmęczenia i oddychała jak najspokojniej. Pokiwała energicznie głową.
— Mam tylko jedno pytanie: jak to zrobiłaś? — Spojrzał na nią ciekawsko. — Jesteś jakaś super, czy coś? Wiesz, nieskromnie przyznam, że ja, owszem, jestem. — Wypiął dumnie pierś. — No tak, oczywiście, możesz się nie odzywać. Ekstra. 
Dziewczyna tępo wpatrywała się w jego klatkę piersiową, która znajdowała się centralnie na przeciwko jej bladej twarzy. Patrzyła uważnie jak kopie wielki kamień, stojący tuż obok niej i jak się zbliża. Wtedy wróciła jej mowa.
— Ja nie wiem. Czy mogę już sobie iść? Proszę.
On jednak nie słuchał.
— Normalni ludzie nie widzą takich rzeczy. Kobieto, jesteś nienormalna. Rozumiesz? Bo ja nie. Nie wspominali mi nic o takich osobach, to znaczy, ja nie słuchałem, ale... Chodziłaś może na Uniwersytet Magii? — Zmarszczył rudawe brwi.
Wendy pierwszy raz słyszała tę nazwę. Zrozumiała, że mężczyzna jest naprawdę świrnięty i że wcale nie musi z nim rozmawiać. Nie chciała jednak znów uciekać.
— Nie.
Pokiwał głową z zadumą. Och tak. Był w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierwszym, trzy lata przed ogłoszeniem istnienia magii wśród ludzi. Właśnie się spalił. Zaklął w myślach i oparłszy nogę na dużym kamieniu, podparł głowę pięścią.
— Nie, wiesz, tak w ogóle to mnie nie słuchaj. Okej? Nie warto. Gadam jakieś głupoty...
— Jak? Jak się tu pojawiłeś? Nie żartuj już, powiedz. — Zabrzmiała groźnie. 
Wendy nie lubiła, gdy ktoś z niej żartował.
— Dzięki temu. — Wskazał na zegarek. — Fajny, nie? — Złapał ją za ramię, na co ona wzdrygnęła się. — Powiedz mi, czy wiesz cokolwiek na temat magii?
— Chyba oszalałeś.
— No tak. — Wzruszył ramionami. — To pewnie przez złe wychowanie. Ale spokojnie, widziałaś TO wszystko, więc wytłumaczę ci dokładniusieńko o co w tym chodzi...
Jeszcze wtedy nie wiedziała, że tłumaczenie szło mu całkiem słabo.

dzień dobry. historia jest trochę powiązana z Wehikułem Lazarusa Norringtona, bo sam Lazarus tu występuje (na razie w opisie, on to ten nastolatek). ogólnie wydarzenia nachodzą na siebie, bo i Randolph Avery występuje w Wehikule. mam też nadzieję, że i Randy i Wendy przypadną wam do gustu, choć to są właśnie te złe postacie.

Followers

^